TransCarpatia (16-21.08.2009)

Autor: Tomek
Galeria:

VI edycja TransCarpatii www.transcarpatia.pl- najstarszego w Polsce, epickiego wyścigu etapowego - wyruszyła 16 sierpnia 2009 z Ustronia w kierunku Baligrodu. W ciągu sześciu dni zawodnicy przejechali około 450km (z przewyższeniem 12000m) przez wiele pasm górskich i przełęczy w najciekawszych częściach polskiego łuku Karpat. Pomimo niesprzyjających okoliczności, m.in. trudności z wygospodarowaniem czasu na trening oraz kontuzji partnera, z którym miałem startować w teamie, zdecydowałem się na start już po raz trzeci, ponieważ TransCarpatia to niezapomniane przeżycie i kwintesencja prawdziwego kolarstwa górskiego. Moim celem było po prostu godne przejechanie całej TransCarpatii (a warto pamiętać, że już samo ukończenie takiego wyścigu etapowego jest sukcesem), nawet jeśli moja forma sportowa jest trochę słabsza, niż 2-3 lata temu. Oprócz formy ważna jest także motywacja i odporność psychiczna, które akurat na TransCarpatii można rzeczywiście sprawdzić.



Etap I: Ustroń – Korbielów
dystans 91,5km, mój czas 8:48

Etap masakrycznie długi, bardzo dużo podjazdów i podejść (podobno przewyższenie wyniosło 2800m), trudne zjazdy, a po zapadnięciu zmroku zostało jeszcze ponad 20 osób w górach, które musiała stamtąd zwozić ekipa TC. Starałem się oszczędzać siły, bo jednak odczuwam mniejszą ilość treningu i większą wagę, niż na TC 2007. Zaczęło się tradycyjnie, od wjazdu na Czantorię (995m), aby każdy mógł od razu poznać swoje miejsce w peletonie. Dalej przez Wielki Stożek (978m) i okolice Trójstyku niedaleko Istebnej, pojechaliśmy w kierunku przejścia w Zwardoniu. Po zaliczeniu Rachowca (954m) i przejechaniu przez Rajczę, za Ujsołami zaczęliśmy szutrowy podjazd w kierunku Rysianki (1322m). Ponieważ nie było tam punktu kontrolnego, zdecydowaliśmy na skrót przez chaszcze – do dziś nie wiem, czy było warto. Przedzieraliśmy się we czterech pod górę, miejscami jak przez dżunglę – często w takich sytuacjach trudno potem naprawdę ocenić zysk czasowy, bo bywa tak, że przedzierałeś się na piechotę 45 minut ze średnią prędkością 4km/h, a ktoś pojechał dłuższą drogą, ale cały czas jechał 16km/h. Strome podjazdy/podejścia (w tym Munczolik 1356m) przed ostatnim punktem kontrolnym na Hali Miziowej były jednym wielkim cierpieniem, ledwo tam wdreptałem. Zjazd do Korbielowa, chociaż bardzo stromy i wymagający, przywitałem z nadzieją na rychły koniec katorgi – niestety okazało się, że najpierw trzeba pocierpieć – było długo i stromo, a ogólny poziom kojarzenia po 8 godzinach jazdy też raczej słaby, co zaowocowało glebą, na szczęście bez konsekwencji ani strat w sprzęcie. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak tam zjechałem dwa lata temu na Skarebie 80mm i V-brake'ach. Już dawno nie ucieszyłem się tak bardzo na widok mety, aż mi się zakręciły łzy w oczach. Poziom sponiewierania i upodlenia maksymalny – właśnie po to jeździ się w góry.

Etap II Korbielów - Raba Wyżna
66km, mój czas to 6:59

Był to etap raczej ciężki, ale przynajmniej krótszy, niż wczorajszy. Zaczęło się raczej lightowo, ale potem pojawiło się kilka trudnych podjazdów i podejść. Punktem kulminacyjnym etapu był wjazd z Mosornego Gronia (1047m) na Policę (1369m). W pierwszej części było jakieś 500m do przejścia z rowerem na plecach, gdzie zdobywało się 250m przewyższenia. Myślę, że byłoby tam trudno wejść nawet bez roweru, a każdy zawodnik musiał tam wciągnąć swój balast (można zrozumieć, dlaczego rowery górskie mają być lekkie). Wygłaszane „na gorąco” komentarze zawodników pod adresem osób, które wytyczały trasę, nie nadają się do cytowania. Potem złapała nas burza, z ulewą, gradem wielkości grochu i piorunami, mogliśmy tam przeanalizować przeróżne rodzaje gliny i błota, na podjazdach i zjazdach, szczególnie, że końcówka przebiegała niebieskim szlakiem, boleśnie znanym z Danielek. Utkwił mi jakoś w pamięci zawodnik, który postanowił przeczekać ulewę po drzewami. Jechałem tam dłuższy czas sam, w bardzo mistycznej atmosferze – ciemno, mokro, pioruny, a do chmur i nieba blisko – człowiek jest naprawdę mały i słaby, kiedy stanie oko w oko z żywiołem. Wypogodziło się dość szybko i tylko błoto na szlaku przypominało o szalejącym jeszcze niedawno żywiole. Na koniec został zjazd „kardynalskim” asfaltem z Harkabuza do Raby Wyżnej i wspomnienie, że ta droga była jeszcze parę lat temu jednym z bardziej kultowych podjazdów w Polsce, gdzie wjeżdżało się kilka kilometrów po niemiłosiernie trzęsącym bruku. Generalnie odczucia pozytywne, chociaż zmęczenie się zaczyna kumulować, a jutro wjazd na Turbacz.



Etap III Raba Wyżna - Szczawnica
64km, mój czas 6:11

Etap bardzo ciekawy, z pięknymi widokami na jezioro Czorsztyńskie, najważniejsze punkty to Turbacz (1331m) i Lubań (1211), czyli dużo stromych podjazdów i naprawdę wymagających zjazdów. Jak dotąd etap najłatwiejszy nawigacyjnie i chyba właśnie dlatego pogubiłem się. Objechałem Turbacz wkoło, ale nie z tej strony, co zamierzałem. Tak to jest, kiedy nie odróżnia się strony prawej od lewej. Pech polega na tym, że w momencie pomyłki jechałem sam, więc zauważyłem to dopiero po dłuższej chwili. Trochę nadłożyłem drogi, ale też 2-3 razy musiałem zatrzymać się i pogłówkować nad mapą. Najgorsze są pierwsze chwile, kiedy nagle zauważasz, że miejsce gdzie jesteś, wygląda zupełnie inaczej, niż to na mapie, gdzie powinieneś być. I tu mają ogromną przewagę zawodnicy z GPSami, ponieważ oni zawsze wiedzą dokładnie, gdzie są. Dreptania było trochę, podobnie, jak na poprzednich etapach, ale można było pocieszać się tym, że im dalej na wschód, tym trasy będą bardziej rowerowe. Na koniec zjazd z Lubania do Krościenka. Trasa była skrócona z uwagi na ulewę poprzedniego dnia, ponieważ prognozy pogody zapowiadały opady jeszcze na dzisiaj rano i organizatorzy nie chcieli, żebyśmy taplali się w błocie przez 9h. Deszcz jakoś się nie zmaterializował, ale nikt z zawodników chyba nie żałował tej pętli wokół Krościenka i Szczawnicy z punktem kontrolnym na Dzwonkówce (923m). Przynajmniej po 6 godzinach było po wszystkim. Rano nie mogłem znaleźć paska od pulsometru (zgubiłem go nie na trasie, tylko gdzieś w samochodzie), więc jechałem na wyczucie i raczej na luzie. Generalnie jestem zadowolony, bo to prawdziwe MTB, a pogoda bardzo ładna i taka chyba pozostanie do końca tygodnia. Defektów jak dotąd nie miałem, jeśli nie liczyć poluzowanego bloku w bucie dzisiaj, ale to raczej drobnostka.

Etap IV Szczawnica - Krynica
65km, mój czas 6:34

Etap świetny, klasyka TransCarpatii, na którym było mniej pchania roweru, szczególnie w drugiej części etapu świetnie się jechało, Duńczyk, z którym jechałem, określił to tak: W końcu czuję, że droga nas naprawdę dokądś prowadzi. Na pierwszym podjeździe na Przehybę (1175m), który miał chyba z 10km długości, słabo mi szło, nie mogłem się rozkręcić, jechałem według dewizy kolegi Sławka, który dawno temu wprowadzał mnie w świat ścigania: nie zatrzymuj się, nawet jak masz kryzys, to jedź, choćby nie wiem, jak wolno. Potem zacząłem się czuć lepiej i popełniłem najgorszy błąd na całej TransCarpatii, ominąłem trawersem punkt kontrolny na Radziejowej (1266m, swoją drogą, jak można ominąć najwyższą górę etapu!), więc musiałem się cofnąć, dołożyłem sobie z 5km, w tym powolne podejście na piechotę). W sumie dużo osób popełniło podobny błąd i musiało się cofać, a prawie dwadzieścia dostało wieczorem karę +1h za niezaliczenie tego punktu. Na punkcie kontrolnym na Radziejowej spotkałem Oliviera (Francuza z Poznania, z którym już wcześniej fajnie mi się razem jechało), który miał duży problem z bolącym kolanem na każdym podjeździe. Na szczęście teraz było już głównie w dół. Po naprawdę karkołomnym zjeździe do Rytra i zaliczeniu bufetu, zaczęło mi iść coraz lepiej i - razem z Jakobim z Danii - bardzo żwawo zaliczyliśmy drugą część etapu, szczególnie podjazd do Hali Pisanej (1044m) i Łabowskiej (1037m), a także późniejsze zjazdy niebieskim szlakiem do Krynicy. Beskid Sądecki kojarzy mi się z wyjazdami z czasów młodości, więc zawsze chętnie tu wracam – na TransCarpatii na rowerze już trzeci raz.



Etap V Krynica-Krempna
70,5km, mój czas to 5h34

Etap bardzo przyjemny, chociaż wyraźnie odczuwałem zmęczenie z poprzednich 4 dni, szczególnie na początku, zaraz po starcie. Znalazłem pasek od pulsometru, więc znowu mogłem śledzić swoje wysiłki na ekranie pulsometru, co wcale specjalnie nie pomagało. Kiedy już się rozkręciłem, jechało mi się dobrze i zacząłem zastanawiać się nad tym, że nie miałem jeszcze żadnego defektu od początku TransCarpatii. I wtedy przeciąłem oponę na kamieniu - z fasonem, bo na długości 4-5cm od boku aż do środka. Próbowałem to zakleić od wewnątrz łatkami, ale i tak się rozłaziło, w międzyczasie mijało mnie dużo zawodników, aż ktoś w końcu miał ze sobą zapasową oponę, którą mi pożyczył i mogłem ruszyć dalej. Kilka kilometrów przejechałem z oponą przewieszoną przez ramię (tak jak kiedyś wożono dętki na zawodach szosowych), ponieważ organizatorzy bardzo przypominali o tym, żeby nie śmiecić w górach. Oponę zostawiłem dopiero na punkcie kontrolnym. Punktem kulminacyjnym etapu było Kozie Żebro (847m), z dość konkretnym podejściem i bardzo stromym zjazdem, na którym trochę zjeżdżałem i trochę sprowadzałem rower. W kompleksy wpędzili mnie Niemcy, którzy zjechali ten zjazd na tandemie z kosmiczną prędkością – to było niewiarygodne, a po etapie przyznali, że (cytuję) „może momentami to było głupie, ale w ogóle OK”. Końcówka wiodła szutrami i słynnymi, bardzo zniszczonymi asfaltami, aż do Krempnej. W Krempnej zaskoczyła mnie wiadomość o zamknięciu jedynej tu pizzerii – chyba TransCarpatia raz na rok, to za mało, żeby knajpa mogła się utrzymać, chociaż w dniu, kiedy TC była we wsi, ruch bywał tu rzeczywiście niesamowity. Etap innego rodzaju, niż poprzednie – Beskid Niski i Bieszczady to region bardziej dziki i naturalny, krajobrazy są bardzo spokojne, tu nie zobaczy się z góry całego miasta, jak w Beskidzie Sądeckim, a do tego piękna architektura drewniana. Jak to powiedział Karol: Kraina wilka i niedźwiedzia.



Etap VI Krempna-Baligród
106km, mój czas to 8h21

Etap-killer, szkoła przetrwania, od początku do końca było ciężko - jak na ostatni etap, to dystans wyjątkowo długi. Wyruszyliśmy z Krempnej w kierunku Dukli, do Dukli wjechaliśmy żółtym szlakiem, gdzie na TC 3 lata temu (jadąc w przeciwnym kierunku) przeżywaliśmy katusze na końcu drugiego etapu (z Komańczy do Krempnej) po 7h jazdy w błocie bieszczadzkim. Potem przez Rymanów Zdrój pojechaliśmy w kierunku Komańczy bardzo długim i ciekawym singlem wiodącym czerwonym szlakiem. Wzniesienia nie były bardzo wysokie (Smokowiska 748m, Tokarnia 778m), ale każde było już naprawdę trudne do pokonania, na szczęście właściwie wszędzie dało się wjechać na rowerze. Na zjeździe do Komańczy pierwszy raz w życiu widziałem prawdziwy Nordic walking, czyli letni trening biathlonistów. Z Komańczy pojechaliśmy szutrami przez Duszatyn na przełęcz Żebrak, ostatni podjazd miał tylko kilka kilometrów, ale dłużył się niesamowicie, zwłaszcza, że widoczne były odcinki po kilkaset metrów i przed każdym zakrętem wydawało się, że może już za nim będzie przełęcz i ostatni punkt kontrolny TransCarpatii. Od bufetu jechałem z teamem Zakapiory, dzięki czemu jazda była żwawa, jadąc samotnie mógłbym nie wytrzymać tego psychicznie – wyprzedziliśmy dwóch takich „wypalonych” zawodników na ostatnim podjeździe. Na tym etapie miałem dwa defekty, pierwszy to prozaiczna guma, ale po kilku km zorientowałem się, że zostawiłem pompkę w miejscu, gdzie wymieniałem dętkę. Kolejny defekt był ciekawszy, bo udało mi się zawiązać supeł na łańcuchu. Przy zrzucaniu ze środkowej na najmniejszą zębatkę, zassało mi łańcuch, ale w taki sposób, że zaplątał się na korbie i zaklinował miedzy korbą i ramą. Męczyłem się z tym dobre 10-15 minut, w końcu po rozpięciu łańcucha udało mi się go jakoś wyciągnąć. Z drugiej strony, był to trudny nawigacyjnie etap, a udało się pojechać bez błędów, więc ostatecznie wynik dobry.

Jeszcze parę uwag na temat roweru Gary Fisher Big Sur (amortyzator Reba Race, osprzęt głównie XT), który spisał się bardzo dobrze:
- ogólnie jest to rower o wiele bardziej "górski", niż Kellys Mobster, którym jeździłem do tej pory: geometria Genesis pomaga i na podjazdach i na zjazdach; Reba 100mm wybiera o wiele więcej, niż Skareb 80mm, tarczówki dają poczucie o wiele większej kontroli; napędu XT nie trzeba komentować,
- o manetkach Dual Control + przerzutce XT Shadow już pisałem: takie rozwiązanie ma jednak i wady i zalety, tzn. na pewno przerzutka jest bardziej "schowana" i przez to trudniej ją uszkodzić, nie uderza też w ramę, ale jednak po kilku godzinach jazdy w terenie trochę trudniej redukować biegi, bo trzeba naciskać na dźwignię, która też nie zawsze lekko "chodzi", kiedy wszędzie dostanie się błoto - na długim dystansie w błocie odczuwałem pewien "wysiłek" związany z naciskaniem manetki, aby zredukować bieg,
- na 5 etapie przeciąłem oponę (ale to sprawa losowa) i starłem prawie do końca klocki z tyłu (myślę, że najwięcej zużyły się na etapie 2 podczas tej błotnej masakry) na masakrycznie stromym zjeździe z Koziego Żebra - jednak jako chłopak z nizin nie grzeszę ani techniką ani odwagą na zjazdach, więc zużywam klocki,
- na etapie 6 zwykła guma oraz dziwne zdarzenie związane z zassaniem łańcucha i zawiązaniem go na supeł między korbą i ramą. A zdarzyło się to w połowie etapu, może 15 minut po nasmarowaniu łańcucha, czyli wniosek: nie smarujemy łańcucha w trakcie wyścigu. Bardzo trudno było to rozplątać, nawet po rozpięciu łańcucha. Czytałem na amerykańskim forum, że Fishery często mają problemy z zasysaniem łańcucha, ale nie wiem, czy to prawda, czy tylko takie urban legends. Na ostatnim etapie trochę też szwankowały hamulce (z tyłu klocki po wymianie wydawały się za luźne i czasem hałasowały, a przód przy hamowaniu terkotał, jakby hamulec lekko obcierał o szprychy) - ale nie było źle, hamowanie było, więc postanowiłem nie kombinować, tylko jechać, chwilowo nie poprawiając życiowego Vmaxa na zjazdach, które zresztą nie były zbyt wymagające.

Pewnie zużycie roweru na 6 dniach TC równa się zużyciu na 20 maratonach na nizinach, ale i tak warto Smile



Zakończenie
No i TransCarpatia ukończona, 464km w 6 dni, szybko minęło. Jakoś dziwnie poczułem się następnego dnia, bo nie było kolejnej mapy do studiowania przy porannej kawie, nie trzeba było robić nic przy rowerze, powoli zbieraliśmy się do drogi do domu... Wrócę tu za rok! Takie ogólne przemyślenia: na TransCarpatię na pewno lepiej jechać w teamie – tak jest raźniej i bezpieczniej. Zawodnicy SOLO też niby nie jeżdżą sami, ale są to raczej takie doraźne - dłuższe lub krótsze – alianse. TransCarpatia to wyjątkowe przeżycie, zupełnie nieporównywalne do maratonów, w których startujemy tu na nizinach. Zupełnie inna intensywność wysiłku, ale przede wszystkim inny stan umysłu, związany z obecnością w prawdziwych górach. Właśnie po to powstały rowery górskie!